czwartek, 11 grudnia 2014

Udało się - post drugi: Ryga.

Stolica Łotwy nigdy nie była szczytem naszych podróżniczych marzeń. Przy okazji wypadu do Wilna okazało się, że stamtąd do Rygi dostaniemy się za 40 złotych. Bilety na tej trasie mając więcej szczęścia można kupić już za 3 euro. Znaleźliśmy niezły nocleg, w równie niezłej cenie i zdecydowaliśmy się pojechać. A, właśnie sobie coś przypomniałam. Z tym noclegiem, to wcale nie było tak kolorowo. Kiedy postawiłam pierwszy krok na klatce schodowej, która prowadziła do hostelu, byłam przerażona. W tym samym momencie chciałam uciekać stamtąd jak najdalej. Smród był bezlitosny. Moja pierwsza myśl- szukamy innego noclegu. Na szczęście, kiedy wysiedliśmy na naszym piętrze odór został za drzwiami od windy i zapach był już normalny. Dlatego śmiało możemy polecić Riga Hostel, który znajduję się dosłownie parę minut od dworca i starówki. W niskiej cenie otrzymacie wszytko czego potrzeba, czyli przestronny, ciepły pokój, śniadanie, kilka pryszniców, co pozwoliło uniknąć kolejek do mycia i naprawdę miłą atmosferę, a długie przebywanie na klatce schodowej pomoże Wam rozwinąć umiejętność wstrzymywania oddechu na poziomie ekspert. ;) 



Typowa dla Rygi uliczka, nietypowi goście.




Zakamarki miasta potrafią zauroczyć.


Jakie wrażenie wywarła na nas Ryga? Już na samym wjeździe do miasta, w oczy rzucał się trochę przygnębiający obraz. Tak jak w Wilnie, i tu przedmieścia były jakby zapomniane. Mnóstwo budynków w opłakanym stanie, niektóre dosłownie się sypały. Szaro i buro. Ten ponury widok ratowały bardzo stare, drewniane domki o niezwykłym uroku. Podobały mi się na tyle, że miałam ochotę wejść i sprawdzić czy w środku również czas się zatrzymał.


Drewniane domy z dala od centrum i jedna z dwóch napotkanych ŁAD.

Centrum największej nadbałtyckiej stolicy ma jednak zdecydowanie inny charakter niż Wilno i bardziej przypomina miasta zachodniej Europy co jest owocem długoletniej przynależności do Ligi Hanzeatyckiej. Malownicza starówka położona jest nad brzegiem niezwykle szerokiej w tym miejscu Dźwiny, a na jej uliczkach poczuć się można bardziej jak w miastach północnych Niemiec, niż w postkomunistycznej stolicy. Usiana jest całą masą zabytków, począwszy od gotyckich kościołów i kamienic, na neostylowych gmachach kończąc. 


Jedna z malowniczych uliczek starówki.



Przepiękne detale Wielkiej i Małej Gildii.



Wśród ślicznych kamienic.

W bliskim sąsiedztwie starówki, oddzielona kanałem i parkami, które wiosną muszą wyglądać przepięknie, znajduje się dzielnica secesyjna. Jedna z największych wybudowanych w tym stylu w Europie. Jugendstil, bo tak nazywana jest ryska secesja, przybiera tu naprawdę bogato zdobione, reprezentacyjne formy. Zanim dotarliśmy do tej dzielnicy, wstąpiliśmy do prawosławnej Katedry Narodzenia Pańskiego, którą wyróżniają złote cebulaste dachy. 


Prawosławna Katedra Narodzenia Pańskiego.




Katedra Św. Jakuba, pod którą niewiernym kobietom bije dzwon.


Przemierzając malownicze uliczki gdzie secesja pląta się z eklektyzmem, dotarliśmy na ulice Elizabetes Iela, gdzie znajduje się jedna z dwóch najbardziej znanych ryskich kamienic. Dom o błękitnej fasadzie zdobią liczne głowy. Pośród budynków znajduje się Muzeum Art Nouveau, które okazało się być przepięknym mieszkaniem z początków XX wieku, do którego prowadzi niezwykła klatka schodowa. W środku spędziliśmy tyle czasu, że zdążyło się już ściemnić. 


Kamienica na Elizabetes Iela.



Przepiękna klatka schodowa od dołu...



...i góry.


Jugendstil urzeka detalami.


Szprotka kuchareczka.


Po wyjściu, żwawym krokiem kierowaliśmy się w stronę starówki, by nacieszyć się jej widokiem po zmroku. Spacerując wśród oświetlonych światłem latarni zabytkowych murów przypadkiem natrafiliśmy na miejsce, które tego chłodnego wieczora, kiedy nasze nosy i policzki przybrały już przez zimno różowego koloru, było dla nas spełnieniem marzeń. Naszą uwagę przykuły stojące na ulicy stare drewniane beczki i skrzynie. Podeszliśmy bliżej i zajrzeliśmy przez małe okienko. Patryk, który był z nami krzyknął - tam można wejść! Więc weszliśmy. Mały ceglany przedsionek, parę świec i schody. Nagle zza drzwi wyszedł mężczyzna ubrany w średniowieczny strój i zaprasza nas na dół. Wtedy nie mieliśmy jeszcze pojęcia, że jesteśmy w restauracji.


Śledź i Szprotka przed Katedrą.

Po zejściu na dół, dobrą minutę staliśmy jak wryci obserwując ludzi biesiadujących w podpartej czterema kolumnami ogromnej, romańskiej piwnicy oświetlonej jedynie światłem świec. Podeszła do nas kelnerka ubrana w strój z epoki, zapraszając do stołu. W tym momencie już planowaliśmy natychmiastową ewakuacje, obawiając się cen rujnujących nasz budżet. Z reguły w podróży unikamy droższych knajp, bo po pierwsze trochę szkoda nam czasu na przesiadywanie w jednym miejscu,a po drugie przecież jesteśmy tylko biednymi studentami. To miejsce urzekło nas jednak na tyle, że zdecydowaliśmy się zostać i wypić chociaż szklankę wody- podejrzewaliśmy, że na to nas jeszcze stać. Tymczasem wnętrze zahipnotyzowało nas tak, że skończyliśmy przy stole z miskami pełnymi zupy i kuflami z piwem. Na szczęście obeszło się bez uciekania z knajpy z nieopłaconym rachunkiem. Średniowieczne jedzenie okazało się na tyle smaczne, że następnego dnia jedliśmy tu ponownie. Jak szaleć, to na całego. Jako wielki miłośnik architektury przez całą wizytę w tym miejscu czułem się jak w siódmym niebie. Uśmiech nie schodził mi z twarzy i nie obyło się bez sprawdzenia wszystkich zakamarków tego labiryntu sal i korytarzy. Restauracja Rozengrals okazała się jednym z tych miejsc, dla których zdecydowanie do Rygi bym wrócił i którą gorąco polecam. 


 Szczęśliwi :)



Obsługa buduje niesamowitą atmosferę w tym klimatycznym miejscu.



Tak to wyglądało :)




Cała czwórka przed wejściem do Rozengrals.


Następny poranek rozpoczęty od solidnego hostelowego śniadania kontynuowaliśmy przemierzając najmniejsze zaułki starówki. Wśród licznych zabytków uwagę skupiają zwłaszcza świadectwa hanzeatyckiej potęgi miasta przed wiekami. Składają się na nie m.in kamienice kupieckie nazywane “Trzej Bracia”, budynki Małej i Wielkiej Gildii czy też odbudowany niedawno Dom Bractwa Czarnogłowych. Monumentalne gotyckie kościoły przykuwają uwagę zwłaszcza strzelistością wież, ich wnętrza jednak, jak na protestanckie świątynie przystało, nie mają wiele do zaoferowania. Jednym z ciekawszych miejsc jest usiana spichlerzami południowa część starówki, w której zakamarkach znaleźliśmy synagogę, niestety zbudowaną w dość surowym stylu klasycyzującym. 



Kamienice "Trzej Bracia".


Surowe wnętrze kościoła Św. Piotra.



Dom Bractwa Czarnogłowych, w oddali wieża kościoła Św. Piotra.



Katedra.



Spichlerze w południowej części starówki.



Kot na dachu - symbol Rygi.


W okolicach dworca znajduję się jeden z największych bazarów w Europie. Nie trudno zauważyć tych pięciu ogromnych hangarów po niemieckich sterowcach, które przeniesiono tu w latach dwudziestych, by urządzić w nich targowisko. Teraz w każdym z nich znajdziemy różnorodne towary, od ryb przez nabiał i słodkości, aż po ubrania i garnki. Ogromny wybór świeżych, ale też kiszonych warzyw. Kiszone pomidory, cebule, kapary, czosnek, a także popularne u nas kiszone ogórki czy kapusty. Miałam wrażenie, że sprzedawczynie w dziele rybnym groźnie na mnie spoglądały, dlatego zdjęcia robiłam z ukrycia, żeby czasem nie oberwać jakąś starą, śmierdzącą rybą. I tu rodzi się myśl - może zapach otoczenia w jakim się przebywa ma wpływ na otwartość i pozytywne podejście do nieznajomych? Już w hangarze z warzywami i przyprawami, gdzie w powietrzu unosił się bukiet przeróżnych aromatów, spotkaliśmy przemiłą panią, która była gotowa poczęstować nas wszystkim. Chyba najbardziej zasmakowała nam kapusta w ostro-słodkiej, czerwonej zalewie. Niestety nie do końca zrozumieliśmy w jaki sposób jest przyrządzana, mimo że babulka starała się z nami rozmawiać po polsku. Za to udało jej się pochwalić, że córka, czy wnuczka studiowała w Polsce. Jako że tego dnia miałam gorączkę i chwilami słabo się czułam, Śledź uparł się, że nic prócz kiszonego czosnku nie postawi mnie na nogi. Sprzedawczyni wcisnęła nam czosnek, za który nie pozwoliła nam zapłacić, i tak oto skazała mnie na porażkę. Pomimo ciągnącej się, zaciętej walki przegrałam batalię i niechciany ząbek czosnku wylądował w moim żołądku. Potem było już mi wszystko jedno i mimo mojej niechęci do ryb, spróbowałam nawet kawałek wędzonego śledzia. Dodatkowo kupiliśmy też trochę słodkości i tak wyglądała nasza kolacja. 


Ryby wędzone...



...i suszone,



a do tego kiszone warzywa w różnych kolorach.


Wybuchowa nieco, jak się okazało po przebudzeniu mieszanka, postawiła jednak Szprotkę na nogi i następnego dnia ochoczym krokiem mogła kontynuować zwiedzanie. Skierowaliśmy swoje kroki w miejsce turystom stanowczo odradzane i uznawane za niebezpieczne - Moskiewskie Przedmieście. Jakież było nasze zdziwienie gdy przechodząc pod wiaduktem na drugą stronę kanału otaczającego starówkę, naszym oczom ukazał się inny świat. Przechodnie wyglądali jakby żywcem wyjęci z lat dziewięćdziesiątych, mijaliśmy albo awanturujących się meneli, albo groźnie wyglądających typów rozmawiających po rosyjsku. Ulice przeważnie pokryte były dziurami. Nie odstraszyło to nas i po kilkunastu minutach staliśmy pod widocznym z całego miasta socrealistycznym budynkiem Łotewskiej Akademii Nauk, to taki ryski pałac kultury, troszkę mniejszy i mniej ozdobny od warszawskiego. Tuż obok niego znajduje się barwna cerkiew. Zapuściliśmy się nieco dalej w głąb Moskiewskiego Przedmieścia, gdzie znaleźliśmy ruiny spalonej w czasie wojny Synagogi Chóralnej. Po krótkiej wizycie na jej pozostałościach, wstąpiliśmy jeszcze na pchli targ, znajdujący się nieopodal. Czuliśmy się na nim trochę jak kosmici, będąc dla miejscowych większą atrakcją niż oni dla nas. Targ obfituje w ustawiane jeden na drugi rupiecie wszelkiej maści, wśród których można znaleźć prawdziwe perełki. Może być też rajem dla wielbicieli orderów, odznaczeń i innych przypinek, oferowanych za grosze, których tutejsi handlarze posiadają zapewne więcej niż wszystkie muzea w Polsce razem wzięte. Po wizycie na targu dla zabicia czasu zdecydowaliśmy się na dłuższy spacer w odleglejsze rejony dzielnicy secesyjnej, by na koniec powrócić na bazar i poczuć raz jeszcze odór wędzonych szprotek i śledzi. Zaopatrzeni w całą masę zakupionych na nim wyrobów cukierniczych, by w drodze powrotnej nie poczuć głodu, spokojnie czekaliśmy na przyjazd busa. 


Łotewska Akademia Nauk przytłacza swoim ogromem.



Szeroki wybór towarów.


Śledzik ma to do siebie, że lubi sobie pomarudzić w drodze, jak to jest ciasno i nie ma miejsca na nogi. Czasem z racji jego rozmiarów, a czasem zwyczajnie dlatego, że na starość człowiek lubi sobie ponarzekać, więc jak dziadek nie ma co robić, to właśnie kwęka. Można się przyzwyczaić. Tym razem nie miał się jednak na co skarżyć. Na trasie powrotnej Ryga-Wilno przypadło nam podróżować dość wypasionym autokarem. Miejsca było w nim naprawdę sporo, a każdy miał przed sobą ekran, na którym wyświetlana była bieżąca trasa, kilkanaście filmów do wyboru i gry. Dodatkowo dostaliśmy słuchawki, dostęp do internetu i coś co Szprotki lubią najbardziej - ciepłe napoje, w tym czekolada.


Urodziwe, pachnące rybki.



Hale targowe od strony dworca.


Na deser Śledź i Szprotka...


...i znak przygotowany na zimę.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Wilno na początek...

Blog, jak to często bywa, powstał dzięki zasadzie „ jak masz coś do roboty, to zrób coś zupełnie innego”. Na sprzątanie zawsze znajdzie się chwila, a praca magisterska czy licencjacka, w co głęboko wierzę, sama się napisze. Czy nie wiara czyni cuda? Z założenia jest to nasz notatnik podróżny. Będziemy opisywać tutaj nasze wojaże :D, te małe i te duże, bliższe i te trochę dalsze. Jako że na facebooku mamy milion zdjęć, to tutaj dodamy jeszcze drugi milion, a co tam… Możliwe, że czasem na blogu pojawi się wpis o innej tematyce, bo na nasze nieszczęście, nie wyjeżdżamy tak często, żeby móc ciągle pisać o jednym. Hola, hola, nie zapędzajmy się... Jest możliwość, że żywot tego bloga zakończy się po pierwszym poście. Oby nie!


Na początek krótki wypad do Wilna, który zaplanowaliśmy już w wakacje. Śledź przypadkowo znalazł w internecie zniżkowe kody i dzięki temu skorzystaliśmy z estońskiej linii Simple Express. Z pobudek czysto ekonomicznych zdecydowaliśmy się odwiedzić dwa państwa nadbałtyckie i z racji bliskości wybraliśmy Rygę, o czym pewnie przeczytacie w następnym poście. Kiedy po raz pierwszy mijaliśmy Ostrą Bramę zrozumieliśmy, że dwa dni to zbyt mało, by wystarczająco poznać miasto. Teraz już wiemy, że do stolicy Litwy jeszcze wrócimy.


Panorama wileńskiej starówki ze Wzgórza Giedymina.

Ciężko było nam się przyzwyczaić, że będąc za granicą, bez trudu dogadamy się po polsku. Dopiero kończąc rozmowy z miejscowymi docierało do nas, że tutaj nie potrzebne są nam angielskie zwroty. Miła odmiana. Czytałam, że Polacy nie są szczególnie lubiani w tych stronach, jednak my w żaden sposób tego nie odczuliśmy. Wręcz przeciwnie, na każdym kroku czuć w tym mieście ducha polskości reprezentowanej przez licznych Polaków, a także w murach monumentalnych budowli.

Na szczęście listopadowy chłód działa odstraszająco na większość turystów i wypad obył się bez tłumów, a co najważniejsze bez naszych skośnookich ulubieńców, którzy potrafią skutecznie obrzydzić zwiedzanie. Byliśmy więc tylko my i autochtoni.


Wilno położone u ujścia Wilejki do Wilii to niewątpliwie miasto kościołów, których kilkadziesiąt wraz z licznymi cerkwiami przyozdabia jedną z największych starówek w Europie. Większość z nich powstała w bogato zdobionym, charakterystycznym dla tego regionu stylu baroku wileńskiego, którego ozdobą są smukłe wieże. Jednak największą perłą wileńskiej starówki jest gotycki kościół Św. Anny, który podobno tak urzekł przechodzącego przez Wilno Napoleona, że ten chciał go zabrać do Francji. Patrząc na jego piękno chciałbym zrobić to samo. Tylko zamiast do Francji, przeniósłbym go nad Wisłę.


Kościół Św. Anny

Powyższa część, to wypociny Śledzia, który w tym kościelnym otoczeniu niemal wybuchł ze szczęścia. Mnie zawsze ciągnie do synagog i choć w Wilnie było ich wiele, do dzisiaj przetrwała zaledwie jedna czynna. Jak przystało na pechową Szprotkę, synagoga oczywiście okazała się zamknięta. Na osłodę, pozostałości po budynkach charakterystycznych dla kultury żydowskiej rozsiane są po całej starówce. 


Uliczka dzielnicy żydowskiej.


Synagoga chóralna.

Zwiedzanie Wilna rozpoczęliśmy od dwóch miejsc niezwykle ważnych dla polskiej kultury. Krótko po przyjeździe poszliśmy na Cmentarz na Rossie, którego urok dodatkowo podkreślały znicze rozświetlające to miejsce z każdej strony. Zgodnie przyznamy, że to najbardziej malowniczy cmentarz jaki widzieliśmy w życiu. Wieczorem, zmarznięci weszliśmy do jednego z wileńskich pubów, by posmakować miejscowe piwa. Spróbowaliśmy pięć rodzajów i żadne nie zawiodło naszych oczekiwań. Wysoka jakość piwa kłóciła się z jakością przystawek jakie dostaliśmy, ale nie można mieć wszystkiego. 


Cmentarz na Rossie.


Cmentarz na Rossie.

Kolejny dzień zaczęliśmy od modlitwy przed “świecącym” w Ostrej Bramie obrazem Matki Boskiej. Duże wrażenie robią zdobiące kaplicę srebrne wota pozostawiane tu w podzięce przez wieki. Tak rozpoczął się “churching”, czyli wizyta w prawie wszystkich kościołach i cerkwiach wileńskiej starówki. Dla mnie Śledzia to raj, najwyższa forma turystyki w moim mniemaniu. Dla Szprotki po dziesiątej wizycie wszystko się mieszało, ale z miłości cierpliwie obserwowała moje zachwyty.


Wileński Barok nie ma sobie równych w całej Europie, szkoda tylko, że wiele kościołów znajduje się w opłakanym stanie i dopiero oczekuje na renowację, a jeszcze inne są całkowicie zamknięte i od wielu lat pozbawione funkcji sakralnej. 


Ostra Brama.


Kościół Św. Kazimierza.


Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny.

Malowniczego charakteru starówce z pewnością dodają kolorowe cerkwie, w których wnętrzach często obecny jest barok. Przemierzając w ten sposób starówkę z południa na północ kierowaliśmy ku Wzgórzu Giedymina, by z niego podziwiać panoramę miasta. 


Cerkiew Św. Ducha.

Po drodze odwiedziliśmy Uniwersytet Wileński, w którego budynkach kształcili się jedni z najbardziej zasłużonych obywateli Polski, z Mickiewiczem na czele. 


Dziedziniec Uniwersytetu Wileńskiego z Kościołem Św. Jana.

Kolejnym przystankiem na naszej drodze była katedra, w której podziemiach spoczywa dwóch królów Polski. Po tej wizycie zaczęliśmy wspinaczkę na Wzgórze Giedymina, czyli miejsce, gdzie zaczęła się historia Wilna. Spacerując po starym mieście wydawało nam się, że Wilno obroniło się przed potężnymi, szklanymi wieżowcami. Dopiero na wzgórzu wyraźnie widać, że Wilno dynamicznie się rozwija, na szczęście z dala od zabytkowej starówki, pozostawiając w spokoju jej niepowtarzalny klimat. 


Dzwonnica katedralna.


Śledź i Szprotka przytuleni w blasku słońca i w walce z burzą włosów. W tle dzielnica nowoczesna.

Miejscem, o którym warto wspomnieć i do niego zajrzeć jest z pewnością dzielnica Zarzecze położona na drugim brzegu Wilejki. Już w latach trzydziestych obszar ten był zamieszkany przez poetów i pisarzy, następnie do początków XXI wieku stał zapuszczony. Wtedy to podjęto decyzję o przywróceniu dzielnicy dawnego charakteru, nadaniu własnej “konstytucji”, przez co stał się mekką artystów i miejscem spotkań wileńczyków. 


Wypad nie mógł się zakończyć bez skosztowania sławnych wileńskich cepelinów. Paweł, który pierwszego dnia był z nami i dzielnie pełnił funkcję przewodnika, znalazł świetną knajpę. Musieliśmy czekać, aż miejsce się zwolni, ale było warto. W nastrojowym , ceglanym wnętrzu piwnicy każdy z nas pochłonął dwa ogromne cepeliny, z wybranym nadzieniem, podane ze skwarkami, sosem lub serkiem. Były pyszne i bardzo sycące. 


To rozmyte coś to widelec Pawła, który za chwilę powędruje na polik Szprotki i umaże ją sosem.


Pyszne Cepeliny w pełnej krasie podane na talerzu w ciekawe wzorki...