Stolica
Łotwy nigdy nie była szczytem naszych podróżniczych marzeń. Przy
okazji wypadu do Wilna okazało się, że stamtąd do Rygi dostaniemy
się za 40 złotych. Bilety na tej trasie mając więcej szczęścia
można kupić już za 3 euro. Znaleźliśmy niezły nocleg, w równie
niezłej cenie i zdecydowaliśmy się pojechać. A, właśnie sobie
coś przypomniałam. Z tym noclegiem, to wcale nie było tak
kolorowo. Kiedy postawiłam pierwszy krok na klatce schodowej, która
prowadziła do hostelu, byłam przerażona. W tym samym momencie
chciałam uciekać stamtąd jak najdalej. Smród był bezlitosny.
Moja pierwsza myśl- szukamy innego noclegu. Na szczęście, kiedy
wysiedliśmy na naszym piętrze odór został za drzwiami od windy i
zapach był już normalny. Dlatego śmiało możemy polecić Riga
Hostel,
który znajduję się dosłownie parę minut od dworca i starówki. W
niskiej cenie otrzymacie wszytko czego potrzeba, czyli przestronny,
ciepły pokój, śniadanie, kilka pryszniców, co pozwoliło uniknąć
kolejek do mycia i naprawdę miłą atmosferę, a długie przebywanie
na klatce schodowej pomoże Wam rozwinąć umiejętność
wstrzymywania oddechu na poziomie ekspert. ;)
Typowa dla Rygi uliczka, nietypowi goście.
Zakamarki miasta potrafią zauroczyć.
Jakie
wrażenie wywarła na nas Ryga? Już na samym wjeździe do miasta, w
oczy rzucał się trochę przygnębiający obraz. Tak jak w Wilnie, i
tu przedmieścia były jakby zapomniane. Mnóstwo budynków w
opłakanym stanie, niektóre dosłownie się sypały. Szaro i buro.
Ten ponury widok ratowały bardzo stare, drewniane domki o niezwykłym
uroku. Podobały mi się na tyle, że miałam ochotę wejść i
sprawdzić czy w środku również czas się zatrzymał.
Drewniane domy z dala od centrum i jedna z dwóch napotkanych ŁAD.
Centrum
największej nadbałtyckiej stolicy ma jednak zdecydowanie inny
charakter niż Wilno i bardziej przypomina miasta zachodniej Europy
co jest owocem długoletniej przynależności do Ligi Hanzeatyckiej.
Malownicza starówka położona jest nad brzegiem niezwykle szerokiej
w tym miejscu Dźwiny, a na jej uliczkach poczuć się można
bardziej jak w miastach północnych Niemiec, niż w
postkomunistycznej stolicy. Usiana jest całą masą zabytków,
począwszy od gotyckich kościołów i kamienic, na neostylowych
gmachach kończąc.
Jedna z malowniczych uliczek starówki.
Przepiękne detale Wielkiej i Małej Gildii.
Wśród ślicznych kamienic.
W
bliskim sąsiedztwie starówki, oddzielona kanałem i parkami, które
wiosną muszą wyglądać przepięknie, znajduje się dzielnica
secesyjna. Jedna z największych wybudowanych w tym stylu w Europie.
Jugendstil, bo tak nazywana jest ryska secesja, przybiera tu naprawdę
bogato zdobione, reprezentacyjne formy. Zanim dotarliśmy do tej
dzielnicy, wstąpiliśmy do prawosławnej Katedry Narodzenia
Pańskiego, którą wyróżniają złote cebulaste dachy.
Prawosławna Katedra Narodzenia Pańskiego.
Katedra Św. Jakuba, pod którą niewiernym kobietom bije dzwon.
Przemierzając
malownicze uliczki gdzie secesja pląta się z eklektyzmem,
dotarliśmy na ulice Elizabetes Iela, gdzie znajduje się jedna z
dwóch najbardziej znanych ryskich kamienic. Dom o błękitnej
fasadzie zdobią liczne głowy. Pośród budynków znajduje się
Muzeum Art Nouveau, które okazało się być przepięknym
mieszkaniem z początków XX wieku, do którego prowadzi niezwykła
klatka schodowa. W środku spędziliśmy tyle czasu, że zdążyło
się już ściemnić.
Kamienica na Elizabetes Iela.
Przepiękna klatka schodowa od dołu...
...i góry.
Jugendstil urzeka detalami.
Szprotka kuchareczka.
Po
wyjściu, żwawym krokiem kierowaliśmy się w stronę starówki, by
nacieszyć się jej widokiem po zmroku. Spacerując wśród
oświetlonych światłem latarni zabytkowych murów przypadkiem
natrafiliśmy na miejsce, które tego chłodnego wieczora, kiedy
nasze nosy i policzki przybrały już przez zimno różowego koloru,
było dla nas spełnieniem marzeń. Naszą uwagę przykuły stojące
na ulicy stare drewniane beczki i skrzynie. Podeszliśmy bliżej i
zajrzeliśmy przez małe okienko. Patryk, który był z nami krzyknął
- tam można wejść! Więc weszliśmy. Mały ceglany przedsionek,
parę świec i schody. Nagle zza drzwi wyszedł mężczyzna ubrany w
średniowieczny strój i zaprasza nas na dół. Wtedy nie mieliśmy
jeszcze pojęcia, że jesteśmy w restauracji.
Śledź i Szprotka przed Katedrą.
Po
zejściu na dół, dobrą minutę staliśmy jak wryci obserwując
ludzi biesiadujących w podpartej czterema kolumnami ogromnej,
romańskiej piwnicy oświetlonej jedynie światłem świec. Podeszła
do nas kelnerka ubrana w strój z epoki, zapraszając do stołu. W
tym momencie już planowaliśmy natychmiastową ewakuacje, obawiając
się cen rujnujących nasz budżet. Z reguły w podróży unikamy
droższych knajp, bo po pierwsze trochę szkoda nam czasu na
przesiadywanie w jednym miejscu,a po drugie przecież jesteśmy tylko
biednymi studentami. To miejsce urzekło nas jednak na tyle, że
zdecydowaliśmy się zostać i wypić chociaż szklankę wody-
podejrzewaliśmy, że na to nas jeszcze stać. Tymczasem wnętrze
zahipnotyzowało nas tak, że skończyliśmy przy stole z miskami
pełnymi zupy i kuflami z piwem. Na szczęście obeszło się bez
uciekania z knajpy z nieopłaconym rachunkiem. Średniowieczne
jedzenie okazało się na tyle smaczne, że następnego dnia jedliśmy
tu ponownie. Jak szaleć, to na całego. Jako wielki miłośnik
architektury przez całą wizytę w tym miejscu czułem się jak w
siódmym niebie. Uśmiech nie schodził mi z twarzy i nie obyło się
bez sprawdzenia wszystkich zakamarków tego labiryntu sal i
korytarzy. Restauracja Rozengrals
okazała się jednym z tych miejsc, dla których zdecydowanie do Rygi
bym wrócił i którą gorąco polecam.
Szczęśliwi :)
Obsługa buduje niesamowitą atmosferę w tym klimatycznym miejscu.
Tak to wyglądało :)
Tak to wyglądało :)
Cała czwórka przed wejściem do Rozengrals.
Następny
poranek rozpoczęty od solidnego hostelowego śniadania
kontynuowaliśmy przemierzając najmniejsze zaułki starówki. Wśród
licznych zabytków uwagę skupiają zwłaszcza świadectwa
hanzeatyckiej potęgi miasta przed wiekami. Składają się na nie
m.in kamienice kupieckie nazywane “Trzej Bracia”, budynki Małej
i Wielkiej Gildii czy też odbudowany niedawno Dom Bractwa
Czarnogłowych. Monumentalne gotyckie kościoły przykuwają uwagę
zwłaszcza strzelistością wież, ich wnętrza jednak, jak na
protestanckie świątynie przystało, nie mają wiele do
zaoferowania. Jednym z ciekawszych miejsc jest usiana spichlerzami
południowa część starówki, w której zakamarkach znaleźliśmy
synagogę, niestety zbudowaną w dość surowym stylu klasycyzującym.
Kamienice "Trzej Bracia".
Surowe wnętrze kościoła Św. Piotra.
Dom Bractwa Czarnogłowych, w oddali wieża kościoła Św. Piotra.
Katedra.
Spichlerze w południowej części starówki.
Kot na dachu - symbol Rygi.
W
okolicach dworca znajduję się jeden z największych bazarów w
Europie. Nie trudno zauważyć tych pięciu ogromnych hangarów po
niemieckich sterowcach, które przeniesiono tu w latach dwudziestych,
by urządzić w nich targowisko. Teraz w każdym z nich znajdziemy
różnorodne towary, od ryb przez nabiał i słodkości, aż po
ubrania i garnki. Ogromny wybór świeżych, ale też kiszonych
warzyw. Kiszone pomidory, cebule, kapary, czosnek, a także popularne
u nas kiszone ogórki czy kapusty. Miałam wrażenie, że
sprzedawczynie w dziele rybnym groźnie na mnie spoglądały, dlatego
zdjęcia robiłam z ukrycia, żeby czasem nie oberwać jakąś starą,
śmierdzącą rybą. I tu rodzi się myśl - może zapach otoczenia w
jakim się przebywa ma wpływ na otwartość i pozytywne podejście
do nieznajomych? Już w hangarze z warzywami i przyprawami, gdzie w
powietrzu unosił się bukiet przeróżnych aromatów, spotkaliśmy
przemiłą panią, która była gotowa poczęstować nas wszystkim.
Chyba najbardziej zasmakowała nam kapusta w ostro-słodkiej,
czerwonej zalewie. Niestety nie do końca zrozumieliśmy w jaki
sposób jest przyrządzana, mimo że babulka starała się z nami
rozmawiać po polsku. Za to udało jej się pochwalić, że córka,
czy wnuczka studiowała w Polsce. Jako że tego dnia miałam gorączkę
i chwilami słabo się czułam, Śledź uparł się, że nic prócz
kiszonego czosnku nie postawi mnie na nogi. Sprzedawczyni wcisnęła
nam czosnek, za który nie pozwoliła nam zapłacić, i tak oto
skazała mnie na porażkę. Pomimo ciągnącej się, zaciętej walki
przegrałam batalię i niechciany ząbek czosnku wylądował w moim
żołądku. Potem było już mi wszystko jedno i mimo mojej niechęci
do ryb, spróbowałam nawet kawałek wędzonego śledzia. Dodatkowo
kupiliśmy też trochę słodkości i tak wyglądała nasza kolacja.
Ryby wędzone...
...i suszone,
a do tego kiszone warzywa w różnych kolorach.
Wybuchowa
nieco, jak się okazało po przebudzeniu mieszanka, postawiła jednak
Szprotkę na nogi i następnego dnia ochoczym krokiem mogła
kontynuować zwiedzanie. Skierowaliśmy swoje kroki w miejsce
turystom stanowczo odradzane i uznawane za niebezpieczne -
Moskiewskie Przedmieście. Jakież było nasze zdziwienie gdy
przechodząc pod wiaduktem na drugą stronę kanału otaczającego
starówkę, naszym oczom ukazał się inny świat. Przechodnie
wyglądali jakby żywcem wyjęci z lat dziewięćdziesiątych,
mijaliśmy albo awanturujących się meneli, albo groźnie
wyglądających typów rozmawiających po rosyjsku. Ulice przeważnie
pokryte były dziurami. Nie odstraszyło to nas i po kilkunastu
minutach staliśmy pod widocznym z całego miasta socrealistycznym
budynkiem Łotewskiej Akademii Nauk, to taki ryski pałac kultury,
troszkę mniejszy i mniej ozdobny od warszawskiego. Tuż obok niego
znajduje się barwna cerkiew. Zapuściliśmy się nieco dalej w głąb
Moskiewskiego Przedmieścia, gdzie znaleźliśmy ruiny spalonej w
czasie wojny Synagogi Chóralnej. Po krótkiej wizycie na jej
pozostałościach, wstąpiliśmy jeszcze na pchli targ, znajdujący
się nieopodal. Czuliśmy się na nim trochę jak kosmici, będąc
dla miejscowych większą atrakcją niż oni dla nas. Targ obfituje w
ustawiane jeden na drugi rupiecie wszelkiej maści, wśród których
można znaleźć prawdziwe perełki. Może być też rajem dla
wielbicieli orderów, odznaczeń i innych przypinek, oferowanych za
grosze, których tutejsi handlarze posiadają zapewne więcej niż
wszystkie muzea w Polsce razem wzięte. Po wizycie na targu dla
zabicia czasu zdecydowaliśmy się na dłuższy spacer w odleglejsze
rejony dzielnicy secesyjnej, by na koniec powrócić na bazar i
poczuć raz jeszcze odór wędzonych szprotek i śledzi. Zaopatrzeni
w całą masę zakupionych na nim wyrobów cukierniczych, by w drodze
powrotnej nie poczuć głodu, spokojnie czekaliśmy na przyjazd busa.
Łotewska Akademia Nauk przytłacza swoim ogromem.
Szeroki wybór towarów.
Śledzik
ma to do siebie, że lubi sobie pomarudzić w drodze, jak to jest
ciasno i nie ma miejsca na nogi. Czasem z racji jego rozmiarów, a
czasem zwyczajnie dlatego, że na starość człowiek lubi sobie
ponarzekać, więc jak dziadek nie ma co robić, to właśnie kwęka.
Można się przyzwyczaić. Tym razem nie miał się jednak na co
skarżyć. Na trasie powrotnej Ryga-Wilno przypadło nam podróżować
dość wypasionym autokarem. Miejsca było w nim naprawdę sporo, a
każdy miał przed sobą ekran, na którym wyświetlana była bieżąca
trasa, kilkanaście filmów do wyboru i gry. Dodatkowo dostaliśmy
słuchawki, dostęp do internetu i coś co Szprotki lubią
najbardziej - ciepłe napoje, w tym czekolada.
Urodziwe, pachnące rybki.
Hale targowe od strony dworca.
Na deser Śledź i Szprotka...